Zapamiętaj mnie Zapomniałeś hasło?

WASZE WYJAZDY: Milan - Juventus 1:0 na San Siro [RELACJA]

17 listopada 2016, 21:04, cinassek Artykuły
WASZE WYJAZDY: Milan - Juventus 1:0 na San Siro [RELACJA]

Są takie dni, takie noce i takie wydarzenia, które człowiek będzie pamiętał zawsze. Które zostaną mu pod skórą i nawet po upływie wielu lat będzie do nich wracał z uśmiechem na ustach. Kiedy doznajesz ekstazy w sytuacji, w której kompletnie się tego nie spodziewasz, świat wydaje się piękny. Dla mnie taki właśnie był 22 października…

Ale po kolei. Na meczach Milanu byłem wcześniej cztery razy. Pierwsze dwie wizyty na San Siro nie były zbyt udane – porażka 0:1 z Juventusem za kadencji Pippo Inzaghiego, a potem jedna z największych kompromitacji w XXI wieku – 0:4 z Napoli. Mogłem trafić lepiej, prawda? Ale karta zaczęła się odwracać już trzy miesiące później. W styczniu podziwiałem na żywo wielkie zwycięstwo 3:0 w derbach Mediolanu i napawałem oczy radością widząc jak mój klub triumfuje, a przeciwnik chce zapaść się pod ziemię.

Czwarty raz nie był w Mediolanie. Poleciałem do Rzymu na finał Pucharu Włoch i choć oczywiście polegliśmy, to uroki tego cudownego miasta, wspaniała pogoda i w zasadzie wszystko inne sprawiło, że nie potrafię wspominać tego wyjazdu ze smutkiem. Ba! Uważam go za cudowny. Cholera, jakbyśmy wtedy wytrzymali do karnych, to Gigio już by się postarał o zwycięstwo…

W wakacje postanowiłem ze swoim kumplem od najmłodszych lat, że jesienią wybierzemy się na San Siro. On nie jest kibicem Milanu, chciał raczej zaliczyć Włochy w celach turystycznych, ale znając moją pasję wiedział, że można to znakomicie połączyć. Już kilka dni po wylosowaniu terminarza mieliśmy kupione bilety lotnicze i wiedzieliśmy, że obejrzymy na żywo starcie z Juventusem.

Może hiperbolizuję, ale przez ten kwadrans w Weronie, który minął od kontaktowego gola Birsy do samobója na 3:1 dla Milanu, spociłem się bardziej niż podczas maratonu, który ukończyłem dwa razy w swoim życiu. Dlaczego? To ciężkie do opisania uczucie, ale jak tylko sędzia skończył ten mecz i dopisaliśmy sobie kolejne trzy punkty, wiedziałem: jadę na coś wielkiego.

Choć obecna postawa naszego zespołu, sytuacja w tabeli, pierwsza część sezonu i wiele innych aspektów wskazuje na tonowanie emocji, to miałem świadomość, że mecz Milan – Juventus to znowu będzie starcie na szczycie. Tak jak to bywało przez wiele lat. Może nie spotkanie decydujące o mistrzostwie, ale coś, na co ludzie wyczekują z utęsknieniem przez dłuższy czas. Zgodzicie się chyba, że emocje przed tym starciem były nieporównywalnie większe do tych z poprzednich lat.

***

Mecz był w sobotę, my zaś opuściliśmy deszczową Polskę w piątek lądując na lotnisku w Bergamo. W Mediolanie byłem już kilka razy i drogę do hoteliku położonego w dzielnicy Gambara około 15-20 minut na piechotę od San Siro znałem na pamięć. A przynajmniej tak mi się wydawało.

Koło 22:30 wsiedliśmy w metro i zadowoleni zmierzaliśmy w kierunku przystanku położonego przy noclegu. Tymczasem jakieś cztery stacje wcześniej pojawił się komunikat, że kurs jest już zakończony i pociąg należy opuścić. Nie wiem jakie były tego powody, nie mam pojęcia, dlaczego zdarzyło to się akurat nam i akurat wtedy, ale głodni i zmęczeni podróżą stanęliśmy w obliczu doczołgania się piechotą przez kilka kilometrów…

­- Mi scusi, signor, siamo stranieri e…

- No money, no food!

No tak… Pytam jakieś gościa na spacerze z pieskiem o drogę, a ten bierze mnie za żebraka chcącego pieniądze albo jedzenie. Dobry początek. Wałęsaliśmy się tak po tych ulicach z dobrą godzinę. Robiliśmy zdjęcia przystankom autobusowym, na których rozrysowane były mapki, wytężałem głowę, bo przecież w przeszłości zawsze jakoś tam trafiałem. Ale to było na nic. Przed północą zupełnie skołowani stwierdziliśmy bez wątpliwości: taksówka. Ostatnia nadzieja.

Oczywiście nie potrzebując jej, mijaliśmy takowe co 3 minuty. Teraz musieliśmy swoje wyczekać, pomachać z 10 razy zajętym, a dopiero potem złapaliśmy wolną. Jechaliśmy z 10 minut, w lewo, w prawo, prosto, znowu w lewo… Na piechotę doszlibyśmy pewnie wieczorem. Następnego dnia.

Po szybkim zameldowaniu od razu poszliśmy do sklepu. Dzielnica, w której położony jest hotel, ma jeden niepodważalny i cudowny atut: Carrefour otwarty 24 godziny na dobę przez 7 dni w tygodniu. Nie muszę dodawać, jakie to bogactwo, gdy około 1 w nocy byliśmy głodni, spragnieni i zmęczeni.

***

Clou wyjazdu dopiero się jednak zbliżało. Po przebudzeniu pierwszą część soboty poświęciliśmy spacerom w centrum Mediolanu, podziwianiu wspaniałej katedry, starego zamku czy malowniczego parku. Moje serce z każdą minutą biło jednak mocniej i spodziewałem się, że ciśnienie wkrótce osiągnie apogeum.

Robiąc sobie zdjęcie na Duomo z flagą Milan Club Polonia, podszedł do mnie jakiś człowiek, również Milanista, prosząc o wspólne zdjęcie. To jeden z najfajniejszych elementów wielkich meczów w Mediolanie. Wokół mnóstwo ludzi z Europy i ze świata, wszyscy jednego dnia w jednym mieście i w jednym celu: wspieraniu ukochanego klubu na trybunach San Siro.

Po tych wszystkich atrakcjach nie mogłem odmówić sobie oczywiście obejrzenia stadionu zanim zostaną skierowane na niego oczy całego świata. Jak zawsze monumentalny, wielki i robiący wrażenie, choć zapewniam – nie tak piorunujące, jak w środku. Na chodniku pod San Siro jakieś 28 razy odmówiłem zakupu biletu na mecz zapewniając, że już go mam. Koniki pracowały prężnie.

***

Po krótkim odpoczynku w pokoju, wreszcie nadeszła godzina „W”. Ubrany w koszulkę Milanu, dzierżący szalik i mający flagę ruszyłem z kumplem w kierunku naszego 80-tysięcznika. Nie wiem, jak to robiliśmy, ale za każdym razem tę samą drogę z hotelu na stadion pokonywaliśmy w inny sposób. W pewnym momencie zmartwiłem się, że już na pewno coś pomyliliśmy. Na szczęście obok stali jacyś Milaniści.

- San Siro a piedi: a destra o a sinistra?

- A sinistra!

- Grazie, veniamo dalla Polonia…

- O, ja też!

Jaka była szansa zapytać o drogę na stadion w dwumilionowym mieście akurat Polaka? Ma się to wyczucie! Ten kolega powiedział nam, że jeśli chcemy to pięć minut i udamy się na mecz razem. Ale odmówiliśmy: ciśnienie, które w nas buzowało, było już zbyt wysokie.

Pod obiekt dochodzimy na około półtora godziny przed meczem. To idealny czas by na chwilę się zatrzymać, zwolnić, stanąć wokół i się rozejrzeć. Z nieskrywaną przyjemnością wypić małą butelkę piwa patrząc, jak zewsząd nadciąga mnóstwo osób w barwach twojego ukochanego klubu. Jak wszyscy myślą już tylko o jednym, czyli wielkim wyzwaniu postawionym przed drużyną. Jak wszyscy warunkują od tego swój humor, samopoczucie i komfort życia przez najbliższy czas.

Odprawa przy wejściu na San Siro nie trwa długo. Najpierw trzeba pokazać bilet z dokumentem, potem dać się „przemacać” w celach bezpieczeństwa, przy czym należy zaznaczyć, że nie jest to jakaś wyszukana kontrola. Jeśli tylko miałbym zamiar zgrzeszyć wnosząc na obiekt coś zakazanego, raczej bez większych problemów bym to uczynił. Na samym końcu trzeba jeszcze odbić kołowrotek kodem kreskowym na wejściówce i La Scala calcio staje otworem.

Każdy, kto choć raz był na stadionie w Mediolanie, na pewno ckliwie wspomina moment wchodzenia po klatce schodowej na sektor. Mowa o tych wielkich, kulistych podporach, które estetycznie nadają San Siro jeszcze większej monumentalności. Kiedy pokona się już trochę tych okręgów, można spojrzeć z góry na ludzi tłoczących się przy wejściach, pijących, jedzących, śmiejących się, czy po prostu przybywających pod stadion z każdej strony.

- Przygotuj się, to coś niesamowitego – uprzedzam swojego kolegę, który pierwszy raz ma zobaczyć San Siro od środka.

- Z zewnątrz to nie to samo – odpowiada cicho a po jego minie widzę, że wrażenie, które wywarł na nim ten 80-tysięcznik, jest ogromne. Trzy strony trybun z trzema kondygnacjami, jedna z dwiema, zapełniające się krzesełka, zielona murawa… Kibicu: uwierz mi, marzysz o tym.

Po krótkim czasie oczekiwania i zajęciu swych miejsc na Curva Sud, czekamy na pojawienie się głównych aktorów tego widowiska. Jako pierwsi wychodzą bramkarze Milanu, chwilę później ci Juventusu. Wszystko zaczyna nabierać kształtów jednak dopiero wówczas, jak z tunelu wyłaniają się piłkarze obydwu drużyn – turyńskiej przywitanej gwizdami i mediolańskiej, której towarzyszyła salwa braw.

„In the name of love” U2 na rozgrzewce, potem „Rossoneri” Emisa Killi. Sekunda po sekundzie czas się skracał i zbliżał do pierwszego gwizdka sędziego. W międzyczasie nadszedł jeszcze ten równie wspaniały moment wyczytywania składów, kiedy spiker krzyczy numer i imię piłkarza, a cały stadion rykiem odpowiada jego nazwiskiem. Tuż przed 20:45 emocje sięgają zenitu, a na murawie pojawiają się zawodnicy.

***

Higuain, Buffon, Bonucci, Pjanić… W normalnej konwencji gwiazdy, które chce zobaczyć każdy fan futbolu. Ale nie tam i nie wtedy. Tam i wtedy są najgorsi, najbardziej żenujący, najbardziej obrzydliwi. I mógłbym dalej przytaczać takie określenia, o jakie kibice z drugiej strony trybun pokusiliby się w kierunku Bakki, Donnarummy czy Romagnoliego… W powietrzu zapach wojny, w ustach Rizzoliego gwizdek. Zaczynamy!

- Bastardi! Ladroni! Rube merda! – i tak dalej i tak dalej.

- Merda, merda, merda! – i tak dalej i tak dalej.

Konwencja była w sumie podobna przez cały czas. Zagrzewanie do boju Milanu i wzajemne oblegi. Z tym że dalekie od naszego swojskiego „Jazda z kurwami”. Mające zupełnie innych charakter, przesycone miejscowym klimatem.

W końcu nadchodzi rzut wolny Pjanica. Bośniak dośrodkowuje, piłka niedotknięta przez nikogo wpada do siatki. Na stadionie ryk, bo trzeba mieć świadomość, że na takim meczu na San Siro po całym obiekcie rozsianych jest mnóstwo kibiców gości. Nie skłamię, jeśli powiem, że świeczki stanęły mi wtedy w oczach. Dwa lata temu, Rzym w maju, teraz znowu… Ciągle po ryju.

Ale wtedy na trybunach wybucha dzikie podniecenie. Najpierw niepewność, bo sędzia konsultuje się z asystentem, a potem ogromny wybuch radości – gola nie ma. Przeżyłem już coś podobnego w styczniu, gdy Icardi przestrzelił karnego przy stanie 1:0. Nie jest to co prawda bramka dla Milanu, ale uściski, okrzyki i ulga – być może największe.

I tak upłynął czas do przerwy, na wyzywaniu wszystkich od złodziei, łotrów, gówien i wspieraniu Milanu. Złodzieje, łotry, gówna. Gówna, łotry, złodzieje. Ten kwadrans to idealny czas, żeby zaczepić na schodkach jednego z miliona czarnoskórych mężczyzn roznoszących przekąski i napoje. Szybkie piwo, ukojenie nerwów i przygotowanie na kolejną batalię – decydującą.

Od początku miałem wrażenie, że ten mecz układa się po naszej myśli. Całkiem niezła postawa, ten nieuznany gol… I wtedy nadeszło TO. Suso podaje do Locatellego, Manu oddaje bombę pod poprzeczkę, piłka w siatce.

Rumor. Krzyk. Gwar. Huragan. Tylko dwie sekundy widziałem cieszącego się z gola chłopaka, potem wylądowałem gdzieś na dole ludzkiej piramidy pomiędzy rzędami krzesełek. Leżało na mnie z sześciu Włochów o różnym stanie trzeźwości, ale i ja wtedy byłem pijany szczęściem.

Boże! To była chyba jedna z największych radości w moim życiu. Skakałem, przytulałem się i fetowałem w gronie zupełnie nieznanych osób z innego kraju. A w przerwie między nami rozegrał się tak dialog:

- Lugi? Where are you from?

Pewnemu Włochowi chodziło o „Długi” – moją ksywkę umieszczoną na tyle koszulki Milanu, w którą byłem ubrany.

- Długi. Polonia.

- Aaaaa, Polonia. Mia amica, Azja.

- Hmmm… Azja?

- Asija…

- Aaa, Asia!

- Si, si!

Potem zapewnił jeszcze, że będzie w Warszawie w grudniu u przyjaciółki i generalnie Forza Polonia. Teraz wstawaliśmy wszyscy przytulając się jeszcze, ale już wiedząc, jaki stres nas czeka przez najbliższe pół godziny. Tik, tak. Tik, tak. Tik, tak. Minutka po minucie, sekunda po sekundzie. W końcu 90. minuta i jeszcze ten doliczony… Już byłem siwy. Albo łysy.

Na 15 sekund przed końcem Gigio zaczyna od bramki, a ja włączam telefon wierząc, że po wykopie mecz się zakończy i uwiecznię ten moment. O ja naiwny… Strata w środku pola i Juventus sunie na naszą bramkę. Wyraźnie widać to na wideo, dokąd nagrywałem pewnymi ruchami, a od kiedy obraz się rozmywa i niekoniecznie łapie to, co powinien. Po prostu byłem zestresowany jak cholera, serce miałem w żołądku.

Sekunda do końca, na bramkę kopie ten pieprzony Khedira. Bomba w samo okienko. Ale my mamy tarczę antyrakietową. My mamy myśliwca. My mamy panterę, pumę, geparda i gazelę. My mamy Gigio Donnarummę.

- E’ finita! – krzyczeli wszyscy przed tym strzałem. Teraz już tylko dzika radość, której morze ludzi wręcz nie było w stanie wyrazić. Zapewniam, że w podobnej konwencji zachowywałem się aż do niedzielnego poranka, czy raczej popołudnia.

Nie wiem ile osób przytuliłem tego dnia na sektorze, ale sądzę, że nie ogarnąłby tego w jedną imprezę nawet Antonio Cassano w szczycie swojej towarzyskiej formy. Po chwili pod Curva Sud podbiega drużyna, a całe legiony Milanistów dziękują jej za to, co zrobiła. W końcu. W końcu wygraliśmy ten pieprzony mecz!

***

- Forza Milan, forza Milan! – krzyczy kelner z restauracji pobliskiej naszemu hotelikowi. „Spieprzaj”, myślę sobie, „jak chciałem zjeść popołudniu to miałeś sjestę. Teraz to sam sobie gotuj”. Ale kulturalnie odpowiedziałem forza Milan, co jegomość przy wejściu skwitował raczej kwaśną miną.

Ale ja już byłem w innym świecie. Ja już byłem w swoim pokoju, już grała muzyka, już były otwarte okna, już było skakanie, już była zabawa. Z szacunku pominę szczegóły, ale zaznaczę, że przed snem zamknęliśmy okiennice i budząc się myśleliśmy, że jest poranek. No ale niedziela godzina 13 po takim zwycięstwie to w sumie blady świt, prawda?

Po szeroko pojętym ogarnięciu się wyruszyliśmy w szybką podróż na stację, z której odjeżdżają pociągi do Como – przepięknej górskiej miejscowości z wielkim jeziorem położonej nieopodal Szwajcarii. Każdy, kto był w tym miejscu chociaż raz, bez wątpienia potwierdzi, że można się zachwycić. Dlatego mimo tego, że odwiedziłem Como już na początku tego roku, nawet nie miałem cienia zawahania odnośnie chęci wybrana się tam ponownie.

Wbiegamy na stację, dwie minuty do odjazdu, a trzeba kupić bilety w automacie. Podbiegam do jednego – płatność tylko kartą. Podbiegam do drugiego – jedna osoba w kolejce. Czekam, czekam, czekam. A kobieta zmienia kierunki i możliwości z 28 razy. No nic. 50 sekund, 40, 30… Odeszła równo z odjazdem tego pociągu.

Przyznam szczerze, że gdyby była Polką i rozumiała naszą mowę, na pewno dostałbym w twarz. Tak czy inaczej, nabyliśmy te plastikowe kartoniki, tylko jednocześnie chcąc czy nie wygospodarowaliśmy godzinę wolnego czasu.

Jogurt, bułka, kinderki. Przy wejściu na stację z widokiem na żebraków. Po 14. Typowe włoskie śniadanie, a co! Czas upłynął względnie szybko, tak jak i podróż wygodnym pociągiem w góry.

Gdy Como zachwyciło nas swoją jesienną aurą, zamgleniem i – co tu dużo mówić – generalną zajebistością miejsca, akurat przechodziliśmy koło jednej z dziesiątek restauracji. Właśnie kończyły się mecze rozpoczynające się o 15 i trwała transmisja. Atalanta – Inter 2:1. Mój uśmiech nieschodzący z twarzy po wczoraj osiągnął taką krzywą na twarzy, że jeszcze chwila i policzki by mi się po prostu rozeszły.

Spacerowaliśmy tak z dobre dwie-trzy godziny, robiąc zdjęcia, nagrywając filmiki, będąc szczęśliwi i wyluzowani. A na koniec znakomite podsumowanie – pizza w cichej restauracji, kawka i można było ruszać z powrotem do Mediolanu.

***

Rano postanowiliśmy jeszcze skoczyć na dobre śniadanie, zanim weźmiemy cały swój majdan i wymeldujemy się z hotelu. Autobus na lotnisko miał nas zabrać dopiero przed 18, a lokum trzeba było opuścić w okolicach 12. Jeszcze raz rozkoszowaliśmy się smakiem słodkiego rogalika, dobrej kanapki i espresso z widokiem na przecudowną katedrę. A potem był też czas na prasówkę…

Po wymeldowaniu się jeszcze trochę pokontemplowaliśmy widok majestatycznego San Siro, racząc się piwem w fikuśnej butelce. Po kilkudziesięciu minutach takiego sennego spokoju, ruszyliśmy do centrum załatwić jeszcze parę spraw, zahaczając o uroczy park położony w pobliżu Casa Milan.

Przyznaję, że dałem ciała, bo nie poszedłem w niedzielę po La Gazzettę. Myślałem, że to wydanie dostanie się jeszcze w poniedziałek w salonie tego dziennika, które znajduje się naprzeciwko Milan Store w pobliżu Duomo. I wyobraźcie sobie, że gazety nie mieli, za to oferowali mi już… koszulkę z nadrukowaną okładką. Italia.

Po 17 czas na szybkie cappuccino, tym razem obserwując w naszej ulubionej miejscówce ludzi walczących z ulewą, no i niestety… Kierunek Bergamo, kierunek Polska.

Jak cudowne były to chwile… Jak wspaniale było wygrać, jak kapitalnie to przeżyć. Każdy, kto choć raz odwiedził San Siro wie, że jest to warte wszystkich pieniędzy. Tym bardziej, jeżeli jest to San Siro wypełnione do ostatniego krzesełka, a Milan odnosi triumf.

Tym razem muszę zostać w Polsce, ale jestem przekonany, że identycznie będzie w niedzielny, derbowy wieczór. Milaniści, którzy tam się wybieracie – nie muszę wam życzyć dobrej zabawy, bo wiem, że taka będzie. Przywieźcie zdobycz.

A ja już nie mogę doczekać się upłynięcia kilku miesięcy i ponownego odwiedzenia mojego miejsca na ziemi. To dragi, uzależnienie, choroba psychiczna. Ale nie chcę się leczyć. Forza Milan!

Autor: cinassek

*******************************************************

Wyjeżdżasz na derby Mediolanu, albo na jakikolwiek inny mecz Milanu na San Siro bądź na wyjeździe? Napisz relację i podziel się fantastycznymi wspomnieniami z innymi polskimi kibicami naszego zespołu! Teksty z cyklu "Wasze Wyjazdy" prosimy przesyłać pod adres: acmilan.com.pl[at]op.pl


R E K L A M A



9 komentarzy
Musisz być zalogowany, aby komentować
ForzaInzaghi
ForzaInzaghi
19 grudnia 2016, 13:16
ja lece z kobitą 4 lutego na sampdorię , biletu na stadion nie kupowałem jeszcze bo się trochę boję , może przez neta kupie albo bezpośrednio pod stadionem
0
donariel
donariel
11 grudnia 2016, 15:13
Czołem, mam 2 pytanka

Jak kupujesz bilet przez stronę milanu to drukujesz go od razu, czy jest on wysyłany/ do odbioru?

i drugie... kiedy mniej więcej określany jest dokładny termin (i godzina) meczu?

Chcemy pojechać z żona na violę w lutym, a kilka rzeczy się z tym wiąże... lot, urlop itd....

Swoja droga b.fajna relacja.... pozdrawiam.
0
Boro
Boro
28 listopada 2016, 21:16
super relacja, jeszcze bardziej nakręciła mnie żeby wybrać się wreszcie na mecz Milanu, btw. chciałem spytać na co trzeba zwrócić "szczególną uwagę" , czyli po prostu czy jest coś takiego na co człowiek udający się pierwszy raz może nie wiedzieć i nawet o tym nie pomyśleć?, pozdrawiam.
0
mateuszsz
19 listopada 2016, 09:55
Spoko, ja byłem tylko na jednym meczu na San Siro. 0-4 z Napoli...
0
SuperSnajper
SuperSnajper
18 listopada 2016, 15:12
Mam Ci jedno do powiedzenia: ZAZDRO! Relacja 10/10, fajnie się czyta, dobrze ogląda zdjęcia. Oby więcej takich ;)
1
Presidente
Presidente
18 listopada 2016, 09:41
Człowiek przez tv przeżywał ogromne emocje, a co dopiero na stadionie. Takie wyjazdy pamięta się do końca życia i jeden dzień dłużej.
0
acmszymon
acmszymon
18 listopada 2016, 09:32
Jakie warunki trzeba spełniać aby dostać się na mecz (jakieś specjalne karty)? W jaki sposób można kupić bilet (strona internetowa)?
0
cinassek
cinassek
18 listopada 2016, 12:27
Są dwa rodzaje meczów: zwykłe (od Romy po Crotone) i specjalne (w czasach gdy nie gramy w LM - tylko z Juventusem i Interem). Na zwykłe możesz kupić bilety na acmilan.com jak tylko ruszy sprzedaż, bo miejsc starcza dla wszystkich. A na te specjalne stadion zawsze jest pełny i fazy są takie:

- tydzień dla posiadaczy karnetów: mogą kupować swoim znajomym

- potem tydzień dla posiadaczy karty Cuore Rossonero. Coś jak nasza Karta Kibica. Można wyrobić na acmilan.com w prosty sposób za 15 euro, więc niecałe 70 złotych. Bardzo pomaga, bo można dostać szybciej bilety na takie mecze i ma się bodaj 15% zniżki na gadzety w Mega Store Milanu. I można na tę kartę kupić bilet sobie, a także maksymalnie jeszcze trzem swoim znajomym (4 bilety na kartę) - i ci znajomi nie muszą posiadać Cuore w takim wypadku

- kolejny tydzień to już otwarta sprzedaż dla wszystkich: po tych pierwszych dwóch zazwyczaj zostają już bilety najdroższe i najmniej "ciekawe"
Edytowano dnia: 18 listopada 2016, 12:28
1
acmszymon
acmszymon
19 listopada 2016, 14:04
Dzięki cinassek! Więc karta Milan Club Polonia nie za wiele daje, jeśli nie ma się w planach jechać z MCP na mecz. Tak czy owak miło należeć do stowarzyszenia :)
0








PRZEJDŹ DO PEŁNEJ WERSJI