Nie tak to miało wyglądać... Milan zremisował 3:3 z Cagliari. Bardzo słaba gra defensywy Rossonerich i szalony wynik – tak można podsumować grę podopiecznych Paulo Fonseki.
Ostatni mecz Silvio Berlusconiego w Milanie jest jak yeti. Każdy słyszał, nikt nie widział. Przez kilka dni jednak myślałem, że byłem świadkiem pożegnania naszego prezesa z San Siro. A oprócz tego widziałem ostatnią potyczkę niepełnoletniego Donnarummy i naprawdę ważne spotkanie w kontekście walki o puchary. Słowem, zapraszam na relację z wyjazdu do Mediolanu na mecz z Fiorentiną!
Wszystko zostało zaplanowane jeszcze przed Bożym Narodzeniem. W naszym skromnym, redakcyjnym gronie, wraz z „Ginevrą” stwierdziliśmy, że miło byłoby wpaść na San Siro zimą. Po krótkiej analizie, wybraliśmy termin meczu z Violą jako najdogodniejszy, odrzucając możliwość wyprawy na Napoli. Dlaczego? W 2015 roku byliśmy świadkami tego upokarzającego 0:4 i pojedynek z tym rywalem stanowił dla nas jednak zbyt drażliwą kwestię.
Do Włoch wybraliśmy się na kilka dni, nie tylko na stadion, ale o tym później. Po dotarciu na lotnisko w Bergamo jedną z tych linii lotniczych, gdzie nie uświadczysz wyprostowania nóg podczas podróży, rozpoczęliśmy przygody na włoskiej ziemi. Wszelkie niedogodności nieco wynagrodziły nam widoki, które mieliśmy zza okna samolotu – lot odbywał się za dnia, a więc wszystko było widać jak na tacy.
Tym razem postanowiliśmy nie zamieszkiwać w hotelu czy hostelu, a wynająć sobie w rozsądnej cenie mieszkanie. Trafiło się nam lokum oddalone raptem o kilkaset metrów od Casa Milan, a więc był to jeszcze lepszy smaczek całego wyjazdu. A podczas odbierania kluczy i rozmowy z przedstawicielem firmy wynajmującej mieszkania, wywiązał się taki dialog:
- Przyjechaliśmy z Polski, na mecz Milanu…
- Ooo, Milaniści!
- Ty też?
- Nie, nie, ja jestem z Genui. Kibicuję Genoi.
- Nasze kluby mają wiele wspólnego…
- Tak, to prawda (śmiech).
Największa zgoda transferowa na naszej planecie! Czyli dobry początek. Zanim dotarliśmy do mieszkania, chcieliśmy zjeść po podróży de facto cokolwiek, ale o jakości żywienia na głównym dworcu w Mediolanie pisał nie będę. Dlaczego? Ponieważ postaram się w tym tekście nie przeklinać.
***
Wieczorna kolacja z całkowicie włoskich produktów całkowicie wynagrodziła nam jakieś gumowe placki, które za kilka euro zaoferowali nam w mieście. W sobotni wieczór postanowiliśmy już nigdzie nie wychodzić, za to plany na niedzielę były ambitne.
Jako że oboje jesteśmy osobami wierzącymi, o poranku poszliśmy do kościoła, który również był oddalony rzut beretem od bloku, w którym mieszkaliśmy. Czy raczej do klasztoru, dokładnie karmelitanek. Msza potrwała około 40 minut, a najbardziej urzekł mnie „znak pokoju”. To nie było nic z tych rzeczy, które znamy z polskich świątyń – czyli kiwanie głową, ewentualnie podanie ręki. We Włoszech to prawdziwa celebracja. Ludzie wychodzą z ławek, podchodzą do siebie, wymieniają uściski, przytulają się, serdecznie obejmują. Ich temperament ukryty w jednym geście religijnym.
Świetnie zorganizowano także proces „uświadamiania” osoby przychodzącej na mszę. Nie wiem czy to standard we włoskich kościołach, czy po prostu tak nam się trafiło właśnie tam, ale na każdej ławce leżała przygotowana broszura z wypisanymi psalmami, tekstami poruszanych czytań oraz słowami modlitw odmawianych podczas mszy. Znakomita sprawa, pozwala bardziej skupić się na rozważaniach.
Kolejnym niedzielnym przystankiem miał być cmentarz. Ale nie byle jaki. Spójrzcie na to zdjęcie – już samo wejście przypomina bardziej jakiś pałac niż miejsce do grzebania zmarłych.
Olbrzymi cmentarz z wymyślnymi nagrobkami, a obok dziesiątki grot/pomieszczeń/korytarzy/klatek z płytkami upamiętniającymi tych, którzy już odeszli. Spędziliśmy tam aż półtorej godziny i ostatecznie musieliśmy posiłkować się dodatkowymi wskazówkami, ale ostatecznie swój cel osiągnęliśmy. Dotarliśmy do grobu Herberta Kilpina, założyciela AC Milan. Chyba każdy z Was, Milaniści, rozumie, jak ważny symbolicznie był to dla nas gest. Odwiedzić grób człowieka, który nam i milionom ludzi stworzył pasję. Warto.
Niedzielne popołudnie upłynęło pod znakiem jednego, wielkiego spaceru. Powałęsaliśmy się głównymi jak i mniej uczęszczanymi ścieżkami, tu zjedliśmy ciasteczko, tam wypiliśmy kawkę. Słowem – relaks. Choć moje Endomondo mówi, że to był jednak całkiem fajny trening.
Oboje w Mediolanie byliśmy już po kilka razy, to też nie mieliśmy wielkiego ciśnienia, by jak najwięcej przesiadywać pod katedrą czy odwiedzać te kluczowe, strategiczne punkty miasta. Ale że na Duomo zasadzą palmy… Akurat w noc przed tym, jak się tam zjawiliśmy, ktoś postanowił je podpalić i były ogrodzone. Może to jakiś Milanista w boleści swej duszy?
***
Po godzinie 19 wyruszyliśmy na mecz. Mogliśmy spokojnie pokonać ten odcinek na piechotę, gdyż od stadionu dzielił nas może niewiele ponad kilometr, ale z racji że umówiliśmy się z jeszcze jednym polskim kibicem, a czas naglił, szybko podjechaliśmy metrem. Kuba, również czytelnik naszej strony, czekał w umówionym miejscu i tak wspólnie weszliśmy na trybuny San Siro.
Curva Sud jak zawsze powitała nas zapachem tytoniu wymieszanego z marihuaną i tym wszystkim, co Włosi jeszcze mogą palić. Lubię to miejsce. Kocham je. Za każdym razem, kiedy wdrapię się tą monumentalną wieżyczką na górę stadionu, czuję, że zażywam esencję swojej pasji. I po prostu rozglądam się wokół ciesząc oko tym, co – przynajmniej obecnie – mogę mieć tylko od czasu do czasu, z doskoku.
„Name of love” U2, Milaniści na rozgrzewce, coraz bliżej pierwszego gwizdka. Przed wyjściem na mecz przeczytaliśmy, że na San Siro mają pojawić się nowe efekty przy wyczytywaniu składów. Ciekawi tego zabiegu czekaliśmy, aż do pierwszego gwizdka pozostanie już tylko kilka minut. I o ile zawsze fajnie poczuć dreszczyk, gdy spiker drze się: „Cooooon illllll nuuuumeeeero!” , o tyle te „nowe efekty” to jakieś nieporozumienie.
Różnica w porównaniu z tym, co widzieliśmy na stadionie już w przeszłości, polegała tylko na jednej rzeczy. Proces czytania rozpoczął się nieco później i gdy piłkarze byli już na murawie gotowi do wysłuchania hymnu Serie A, to musieli jeszcze trochę zaczekać, by spiker zdążył wygłosić nazwiska ostatnich rezerwowych. Ani to przyjemne, ani fajne, ani emocjonujące. No ale po chwili mecz się rozpoczął!
I trzeba przyznać, że początek był niezły. Ryk po golu Kucki, przekleństwa po wyrównaniu Kalinicia i kolejny szał radości po bramce Deulofeu. To wszystko działo się bardzo szybko. Wszyscy wokół szczególnie byli zachwyceni Hiszpanem, który rozgrywał naprawdę fajne zawody. „Gerardo” – tak Włosi krzyczeli na naszego hiszpańskiego skrzydłowego, podobnie jak Arkadiusz Milik w Neapolu jest „Arkadiuszo”.
- Zrób coś, ignorancie! – ten okrzyk w języku włoskim zza moich pleców rozbawił mnie szczególnie. Była kolejna akcja, kiedy piłkę dostał Leonel Vangioni i zrozpaczony nie wiedział, jak ją zagospodarować. Klasycznie więc popatrzył do przodu, po czym oddał ją daleko do tyłu. – Jak on strzeli gola, skończy się piłka nożna – nie miał wątpliwości facet, który ewidentnie wziął sobie na celownik piłkarza z Argentyny.
Pierwsza połowa minęła dość szybko, pewnie głównie za sprawą bramek, ale druga stanowiła sporą walkę o obronę wyniku. – Come e’ bello essere ubriaco e non sapere il risultato! – usłyszałem po raz dwudziesty tego wieczora. Czyli: „Jak pięknie być pijanym i nie znać wyniku”. Komuś ewidentnie ta przyśpiewka się spodobała, bo 2:1 z Fiorentiną w bardzo istotnym meczu o Europę to rezultat, który jednak chciałbym poznać. I z każdą chwilą był coraz bliżej.
W pewnym momencie Bertolacci świetnie wypuszcza Abate, ten sam na sam z Tatarusanu, ja już skaczę, by się cieszyć z gola iiii… Nie ma. Kapitan zepsuł chyba trzecią albo czwartą dobrą okazję tego dnia. A Bacca miotał się na boisku jak ryby w jego sieci, gdy jeszcze łowił je w Kolumbii. Carlos kompletnie nie mógł się odnaleźć i po jednej z kolejnych nieudanych prób otrzymał już solidną porcję gwizdów.
A trener Montella robił swoje wizjonerskie sztuczki. Zdjął najlepszych, Kuckę i Duelofeu, wprowadził piątego obrońcę, Zapatę. Ale właśnie to go odróżnia od Berlusconiego. Silvio przy 2-1 i przewadze Fiorentiny chciałby jeszcze sześciu trequartistów i ładną grę, a nasz szkoleniowiec zdał sobie sprawę, że to po prostu niemożliwe. Znakomicie zamknął więc dostęp do bramki i pozwolił cieszyć nam się z arcyważnych trzech punktów.
Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się wyjść z San Siro nie będąc ponaglanym przez stewarda, a była to moja piąta wizyta w tym miejscu. – Jeszcze jedno zdjęcie! – Dobrze, ale już ostatnie. Czyli klasyka gatunku, jeśli chodzi o moje „pożegnalne” rozmowy ze służbą stadionową.
Ten stadion, światła, jupitery, wszystko jeszcze przesłonięte sporą mgiełką, jak to często bywa tutaj, w Lombardii. Uwielbiam.
Po zejściu monumentalną wieżyczką nie odmówiliśmy sobie smażonej cukinii i kilku jeszcze innych przysmaków zbitych w jedno i tradycyjnie po meczu zjedliśmy panino. Żegnaliśmy się z widokiem rozświetlonego San Siro, a w metrze rozstaliśmy się także z Kubą. W mieszkaniu obejrzeliśmy skrót meczu i przekonaliśmy się m.in. o licznych błędach sędziowskich, ale szybko musieliśmy odpocząć, bo następnego dnia czekała nas pobudka o szóstej.
***
Szybkie śniadanie, biegiem na stację metra i meldujemy się na dworcu centralnym w Mediolanie. Stamtąd mamy pociąg do Genui, gdzie postanowiliśmy spędzić ten ostatni pełny dzień we Włoszech. Do startu jeszcze kilka chwil, więc zdążyłem kupić sobie kawę (z automatu, bleh) i La Gazzettę dello Sport. A tam dużo o Milanie i Deulofeu.
Podróż trwała tylko półtorej godziny, ale po niezbyt dużej ilości snu solidnie nas „zamuliła”. Na szczęście im bliżej celu, tym coraz piękniejsze widoki wszystko nam wynagradzały. Liguria to miejsce, w którym góry łączą się z morzem, zatem wszystko tworzy niesamowitą mozaikę.
Po dotarciu do Genui, wsiedliśmy w jeszcze jeden pociąg, tym razem regionalny – do Camogli. To urocza miejscowość położona raptem kilkadziesiąt kilometrów od serca tej części Włoch, zatem nie trzeba było długo się przemieszczać. A nagroda w postaci widoków na miejscu – obłędna.
Mógłbym się długo rozpływać nad tym wszystkim, co przeżyłem tamtego dnia, ale i tak oddałbym bardzo mało. Środek lutego, pogoda jak w pełni wiosny, szum fal, Morze Śródziemne, leniwe spojrzenia ludzi, drobne restauracje, a może przede wszystkim życie codzienne tych szczęściarzy. Szczęściarzy, którzy mieszkają wokół palm i ciepłego morza, a po pracy przychodzą na sałatkę i kawę z widokiem na najbardziej odprężający widok świata.
Camogli, tęsknię.
***
Drugą część dnia spędziliśmy już w Genui. To również przepiękne miasto, choć oczywiście już bardzo duże i oprócz walorów estetycznych także przepełnione życiem na większych obrotach. Kapitalna mozaika tworzy się zwłaszcza przy porcie, gdzie widzi się początek wielkiej wody, a w oddali całe miasto zbudowane na wzniesieniach i górujący nad wszystkim zamek. Kapitalny twór natury.
Tu mogę posiłkować się jedynie zdjęciami z portu, gdyż wkrótce potem wysiadła mi bateria w telefonie. Co prawda zabrałem ze sobą z Polski powerbank, ale zdecydowałem się zostawić go w Mediolanie, gdyż… musiałem oszczędzać w bagażu. Tym najbardziej podręcznym była dla mnie saszetka Milanu, a jak wiadomo, nasz klub i Genoa kibicowsko to rzecz o 180 stopni inna niż transferowo. Nie chciałem ryzykować, aczkolwiek w mieście widzieliśmy ludzi jedynie w barwach Sampdorii.
Po pięknym, intensywnym dniu wróciliśmy do Mediolanu padnięci, ale szczęśliwi. Na szczęście tym razem można się już było wyspać, choć niestety oznaczało to ostatnią noc we Włoszech.
***
Po porannych zakupach, gdzie nabyliśmy także kilka rzeczy, które chcieliśmy zabrać do Polski, postanowiliśmy opuścić lokum, a przed odjazdem przejść się jeszcze pod Casa Milan i do pobliskiego parku. W końcu głupio byłoby tam nie wejść, skoro mieszkaliśmy przez kilka dni raptem kilkaset metrów obok.
Myślicie, że ktoś przyszedł wylegitymować nas ze stanu mieszkania czy po prostu najzwyczajniej w świecie odebrać klucze? Otóż… kazano nam włożyć je pod wycieraczkę przed drzwiami. Tak też zrobiliśmy w nadziei, że jednak nikt na to nie zapoluje przed właścicielem.
Przechadzając się koło Casa Milan i wchodząc potem już na kopiec w parku, zauważyłem żółte Lamborghini, które wjeżdżało na podziemny klubowy parking.
- Ej, patrz, Suso. Na sto procent on. Jego dziewczyna na Instagramie cały czas wrzuca zdjęcia przy takim samochodzie – mówię. Ogólna konkluzja: będą jaja, jeśli wieczorem przeczytamy na jakimś MilanNews, że Hiszpan przyjechał do klubu np. negocjować nową umowę.
Przenosząc się trochę w czasie – wieczorny news na wspomnianym wyżej serwisie: „Suso zjawił się w klubie rozmawiać o nowym kontrakcie”. Nie powiem, uśmiechnąłem się. Spotkaliśmy go tak, jak często spotykają go na boisku rywale. Niby blisko, ale jednak daleko, nie do złapania.
Po ostatnich godzinach mediolańskiego słońca musieliśmy wrócić autokarem na lotnisko i czekać na odlot. Wszystko przebiegło bez żadnych zakłóceń. Przy swoich kilku wizytach na San Siro chyba dopiero po raz pierwszy wracałem w środku słonecznego dnia, więc ponownie widoki za oknem mogły cieszyć oczy. A przyjemnie wyglądała również płyta lotniska, zza której potężnie rysowały się górskie szczyty.
***
15 stopni i słońce, lot, 5 stopni i deszcz. Nie będę się rozwodził nad tym co czułem, kiedy wysiadłem z samolotu w Krakowie. Pomińmy to. Koszmar!
Ale tak to już jest. Pełna emocji podróż, wielka radość, kolejne wspaniałe wspomnienia, nowi znajomi, coś, co ma się głęboko w sercu. I może jeszcze bardziej ochoczo wraca się wtedy do swoich codziennych obowiązków z myślą, że ta wielka radość serca wkrótce pewnie nadejdzie znowu.
Kocham Milan. To moja pasja, hobby, uzależnienie. I już nie mogę się doczekać, by znowu wziąć solidną porcję tej używki. Bo ona nie może sprowadzić na manowce. Nie – ona nadaje życiu smaku!
Marcin Długosz "cinassek"
Pozdrawiam
PS. Zwykły spacer a tutaj max. tempo 2:17 minuty na kilometr xD