1 lipca będę obchodził 15-lecie kibicowania Milanowi. Dlaczego właśnie na początku tego letniego miesiąca? Wtedy, w 2002 roku, do składu rossonerich przeszedł mój dziecięcy idol – Rivaldo. Miałem wtedy raptem 12 lat. Choć mój gwiazdor grał sporadycznie, ja zakochałem się w tym klubie, w tych barwach, w tym klimacie. Przez kolejne lata rosło moje marzenie, aby wreszcie odwiedzić to miasto, ten stadion, zobaczyć na żywo mecz Milanu. Dzięki zaangażowaniu mojej żony, której jestem dozgonnie wdzięczny, udało się.
Podróż do Mediolanu zaplanowaliśmy już w marcu. Wówczas kibice Milanu przeżywali zarówno kampanię o powrót do Europy jak i perypetie związane ze zmianą właściciela. Dla mnie oczywiste było jedno – jeśli wylot do Włoch, to na mecz Milanu na San Siro. Postaram się w tej krótkiej relacji przekazać Wam kilka wskazówek z perspektywy debiutanta dla tych, którzy wciąż czekają na swój pierwszy mecz.
Bilety lotnicze zorganizowała moja małżonka, która ma zdecydowanie większe doświadczenie w podróżowaniu po Europie. Znalazła promocję w sieci, krótka decyzja i w jednej chwili – lecimy do Mediolanu za lekko ponad 400 złotych za bilety dla dwójki w obie strony. Jeśli chcecie polecieć do Mediolanu – zapomnijcie o lotnisku Malpensa. Zdecydowanie taniej jest przylecieć na Bergamo (tak, tak – Atalanta w tym sezonie wiedzie prym w Lombardii), a stamtąd za 5 euro od osoby przejechać do Mediolanu (przed lotniskiem znajduje się kilka autobusów oferujących taki przejazd).
Do Mediolanu przyjechaliśmy w sobotę, tuż po 22. Dzięki stronom internetowym mieliśmy zarezerwowany jednogwiazdkowy hotelik przy stacji metra Affori Centro. W ofercie była mowa o 92 euro dla dwójki za 3 noce. Niestety gorzki początek wyjazdu miał miejsce właśnie podczas odbierania kluczy – sympatyczny Turek zaczął nas kasować od łóżka za osobę, od sprzątania pokoju za osobę, od zameldowania się po 20 za osobę i tak dalej, i tak dalej... W sumie nocleg w stolicy mody wyniósł nas 180 euro. Ta informacja jest kluczowa dla naszego dalszego pobytu. Tutaj kolejna moja rada dla Was – szukajcie ofert bezpośrednio na stronach internetowych hoteli albo rozglądajcie się za hostelami lub Airbnb – wydacie dużo mniej, niż my.
Planując wylot jeszcze nie wiedziałem, że Bologna w przedostatniej kolejce sezonu będzie meczem o powrót do Europy. Dowiedziałem się o tym w niedzielę z samego rana, gdy odwiedzając sklep w celu zakupienia bułeczek i kawy, sprawdziłem włoskie dzienniki. Oto Fiorentina przegrała z Napoli i wejście do Ligi Europejskiej zależało tylko i wyłącznie od piłkarzy Montelli. Spotkanie zaplanowane było na godzinę 15 (żałuję, że nie zobaczyłem tego meczu wieczorem – przy pełnym oświetleniu), toteż zdecydowałem się z Karoliną na zwiedzenie centrum Mediolanu przed meczem, aby poczuć klimat miasta i wkręcić się w ten włoski świat.
Na placu pod katedrą Duomo czekał mnie prawdziwy zawód. Fakt, że na każdym stoisku można było kupić podrobione koszulki Donnarummy czy Bakki, ale ludzie dookoła nosili albo meczówki Manchesteru United, albo Juve, albo Barcelony. Planowałem tylko przelecieć centrum, aby odpowiednio wcześniej znaleźć się pod San Siro i wejść na obiekt. Dlatego po krótkim spacerze udaliśmy się do informacji turystycznej, aby wziąć plan miasta, a następnie pojechać w kierunku stadionu. Na szczęście w informacji (znajduje się na końcu galerii handlowej przy katedrze) dostałem od miłej pani ulotkę z 10-procentowym rabatem na zakupy w Milan Megastore znajdującym się tuż za katedrą. Mając w pamięci ograniczony budżet dzięki przedsiębiorczości gospodarza naszego hotelu, zrezygnowałem z zakupu nowego trykotu na rzecz szalika #weareacmilan. Przy kasie jednak zobaczyłem małą rzecz, którą zamarzyłem mieć od pierwszego spojrzenia. Spojrzałem błagalnie na żonę, ona się zgodziła – i oto zostałem dumnym posiadaczem przepięknej przypinki podsumowującej dotychczasowe europejskie glorie Milanu. Tylko 10 euro, a tyle radochy.
Na stadion dostaliśmy się fioletową linią metra i już tam poczułem przedmeczową gorączkę. Wyobraźcie sobie w jednym wagonie kilkudziesięciu kibiców obu płci i wszelakiego wieku w koszulkach, czapkach, szalikach naszego klubu. Niespotykane w Polsce? Oczywiście, że niespotykane! Ruchome schody prowadzące z metra stopniowo odsłaniały przede mną majestat San Siro. Niestety po drodze na stadion trzeba się jeszcze przebić przez kordon straganiarzy oferujących szaliki, czapeczki i czerwono-czarne rzemyczki (kolejna rada dla debiutujących – jeśli ktoś Was zaczepia i trzyma w garści opaski, to uciekajcie czym prędzej – ci panowie uwielbiają nawijać makaron na uszy, aby wyżebrać kilka euro w ramach "support Africa hakuna matata").
Na stadion prowadzi kilkanaście bramek. Wcześniej, za pośrednictwem oficjalnej strony klubu, kupiłem bilety tuż obok trybuny prasowej, na Secondo Anello Rosso – polecam Wam tę trybunę. Podczas meczu w pełnym słońcu to właśnie ten odcinek jest w cieniu, a widać stąd całe boisko – obok nas znajdowały się kamery nadające transmisję do telewizji.
Zanim o samym spotkaniu, słowo o wejściu na San Siro. Jeśli myślicie, że polscy stewardzi i policjanci są strasznie podejrzliwi i upierdiliwi przy przeszukaniach przed wejściem na stadion, to... macie stuprocentową rację. Przykład z życia wzięty – do stewarda jako pierwsza podeszła moja żona. Pokazała zawartość torebki, wyrzuciła zapalniczkę i przeszła dalej. Za nią wszedłem ja. Otworzyłem przed stewardem torbę, wszystko było okej. Ochroniarz kazał mi tylko wyrzucić zakrętkę (!) z butelki z wodą (!!!). Stewardessa obok zapytała tylko:
- Do you have a light?
- No (miałem zapalniczkę w kieszeni, nie wiem dlaczego dostałem nagłego zaćmienia umysłu i powiedziałem, że nic nie mam)
- Ok, andiamo.
Zero sprawdzania, zero kontroli. Gdybym miał nóż sprężynowy pod koszulką, to wszedłbym z nim bez żadnego problemu.
Przebiegu samego meczu nie opiszę, bo znacie to doskonale. Potworne męczenie buły w pierwszej połowie i dwustuprocentowa szansa Lapaduli, a po przerwie nieuznany gol "dziewiątki" Milanu. Do tego czasu na stadionie przeważały gwizdy, co nie dziwi – przecież Liga Europejska była na wyciągnięcie ręki.
Tutaj, z perspektywy trybuny, pragnę z Wami podzielić się dwoma spostrzeżeniami, które rzucą nowe światło na częste dyskusje w komentarzach. Otóż tifosi Milanu kochają Lapadulę i szczerze nienawidzą Bakki. Ten pierwszy, gdy jest poza grą (tego nie widać w telewizji) bardzo często podskakuje do kibiców i gestykulacją zagrzewa do dopingu, a ten drugi macha rękami tylko w ramach protestu, że piłka znowu odbiła się nie tak, a sędzia to już w ogóle przeszkadza w graniu. Obok nas siedział -tak na oko- 50-letni Włoch z gęstym wąsem. Stereotypowy Mario. Dlaczego o nim wspominam? Bo przez całą przerwę siedział po mojej lewej stronie, szturchał to mnie, to drugiego sąsiada i krzyczał po włosku "Bacca, podawaj! Bacca, strzelaj!".
Stadion eksplodował. Stadion kipiał. Stadion bawił się i radował, a kibice rzucali się sobie w ramiona. A to wszystko w momencie bramki Deulofeu. Stojący za nami, tak na oko 20-letni Włoch, zaczął popłakiwać z radości wydzierając się "Milan Europa, Milan Europa, Milan Europa". Trafienie Hondy uspokoiło trybuny – bo w przeciwieństwie do słów trenera Michniewicza łatwiej było nam bronić dwubramkowego prowadzenia. Stadion znowu się zagotował, gdy pupil trybun – Lapadula – zamknął wynik podwyższając na 3:0. Słodki smak San Siro.
W poniedziałek planowałem z żoną wybrać się do Genui, aby spędzić miło dzień nad Morzem Śródziemnym. Niestety z powodu naszego hotelowego Janosika pieniądze na bilety kolejowe zostały w hotelu. Zamiast tego wybraliśmy się do Casa Milan. I tutaj znowu łyżka dziegciu w tym miodnym wyjeździe – bilet do muzeum przekroczył nasz budżet, dlatego ograniczyliśmy się tylko do wejścia do lobby siedziby klubu i przejściu po Milan Store. W środku płakałem jak małe dziecko, bo kilkanaście metrów dalej, niestety po opłaceniu biletu, znajdował się puchar Ligi Mistrzów, zdobyty dokładnie 10 lat od naszej wizyty w Casa Milan. Pocieszałem się tylko jedną myślą – jeszcze będzie okazja, aby z bliska podziwiać puchar, który przecież na pewno zdobędziemy w 2019 roku :) Smutek osłodziło mi wyjątkowe płótno, które zobaczyłem w Milan Store z podobizną najlepszej "siódemki" w historii naszego klubu.
Forza Sheva!
Kolejna rada ode mnie dla Was – zbierajcie każde kieszonkowe/premie w pracy/rzućcie palenie i zbierajcie do puszki – kibic Milanu w Mediolanie mógłby wydać grubo ponad 500 euro, a i tak byłoby jeszcze masę rzeczy do kupienia – od kubka, poprzez koszulki meczowe do stylowego zegarka.
Wtorek oznaczał dla nas dzień wylotu. I jak cały pobyt w Mediolanie toczył się w gorzkich (stracone pieniądze) i słodkich (wracamy do Europy!) smakach, tak właśnie wtorek spuentował tę podróż najlepiej. Wylot mieliśmy grubo po 19, ale przed podróżą na lotnisko w Bergamo postanowiliśmy raz jeszcze z żoną przejść się po Mediolanie. Gdy zaczęliśmy skręcać w każdą malowniczą uliczkę miasta, nagle wyszliśmy tuż przy Via Turati, a dokładnie przy numerku trzecim. To tam mieściła się siedziba klubu za czasów największej świetności. Wspaniały kawał historii - słodziutko.
Niestety tak słodko nie było już na lotnisku. Po ustawieniu się w odpowiedniej kolejce do odprawy uruchomiłem lotniskowy internet w telefonie i moim oczom ukazała się transmisja z Casa Milan, a dokładniej z Milan Store. Tam, gdzie ja stałem niespełna 24 godziny wcześniej i strzelałem sobie selfie z malowanym Shevą, tam teraz stał dyrektor Fassone i Massimo Ambrosini i razem podnosili puchar zdobyty w Atenach...
Powrót odbył się bez większych problemów, które czekały na nas dopiero w domu. Otóż podczas gdy ja zdzierałem gardło przy trafieniach Deulofeu, Hondy i Lapaduli, nasza spłuczka w toalecie przestała działać. I gdybyśmy nie wyłączyli wody przed wylotem, teraz nie pisałbym dla Was tej relacji, tylko gipsował ściany w zalanej łazience sąsiada :)
Każdemu z Was gorąco polecam wybrać się na San Siro. To, po pierwsze, taki nasz mały "kibicowski obowiązek", a po drugie, przy odrobinie szczęścia z biletami lotniczymi i niedrogim noclegu, możemy spełnić swoje marzenie naprawdę niskim kosztem.
AUTOR: Yabaye
http://www.viagogo.pl - poczytałem na forum i chyba coś z tą firmą jest nie tak - przede wszystkim chyba zdziera niezłą prowizję - spróbuje zrobić jak pisze Yabaye poniżej.
Zero problemów, zero stresu. Porównałem sobie zapełnienie 2 Anello Rosso w dniu zakupu biletu i w przededniu wylotu i wniosek jest jeden - im szybciej, tym lepiej.
Klimat w mieście przed meczem był niesamowity. Czerwone i niebieskie szaliki wypełniały całe centrum Mediolanu. Od rana w powietrzu można było wyczuć, że coś się dzieje.
Sam mecz to emocjonalny roller coaster. Od prowadzenia do remisu po kolejne prowadzenie i wyrównanie w końcówce. Na szczęście nie potwierdziły się nasze obawy o wyniku 0:0. Na ten moment zajmowaliśmy 3. miejsce w tabeli, więc wynik był dla nas korzystny.
Z lekkim niedosytem(stracona bramka w ostatnich sekundach) opuściliśmy San Siro i tutaj zaczęły się schody. Cała okolica, w której znajduje się stadion była totalnie sparaliżowana. Pieszo poruszaliśmy się dużo szybciej niż samochody. Komunikacja miejska przeładowana. Tramwaje nie zatrzymywały się nawet na przystankach. Była noc, więc metro zamknięte. Krążyliśmy szukając autobusu, którym chociaż trochę moglibyśmy zbliżyć się do centrum. Niestety. Wszystko pękało w szwach. Po około 1,5h udało nam się wsiąść do autobusu, w którym przyklejeni do szyb wyjechaliśmy na dzielnice niedaleko centrum, potem tramwaj i autobus nocny do hotelu. Droga powrotna zajęła nam łącznie ponad 4 godziny. Dlatego moja rada dla Was: Bez helikoptera ani rusz. ;)
Mimo wszystko było warto! Wspomnienia bezcenne i tak jak mówi autor jest to kibicowski obowiązek, dlatego polecam każdemu z Was. Forza Milan!
Tak z doświadczenia lepiej zebrać ekipę i uderzyć samochodem/leciec samolotem/czy z pomocą MCP? W sensie jak lepiej kosztowo wychodzi?
Wyjaz indywidualny, choć droższy, zapewnia większą elastyczność. Jeśli małżonka będzie miała ochotę, na przykład, zobaczyć zamek Sforzów to Wy najlepiej zdecydujecie kiedy i jak to zrealizować. Bez odgórnej myśli, że bierze się udział w zorganizowanym i ramowym wyjeździe.