Jesteśmy na zakręcie. Tak ogromnym zakręcie, że aż trudno to sobie wyobrazić. Szczerze powiedziawszy, to aż nie wiem co powiedzieć czy napisać. Wszystkie moje jakiekolwiek logiczne próby uporządkowania tego wszystkiego, przez kilkadziesiąt ostatnich dni spełzały na niczym. Czuję się, jakbym był pod ścianą, otoczony z każdej strony przez jakieś lwy i tygrysy. Nie ma ucieczki, nie ma niczego.
Nawet nie chce mi się mówić o tym, jak bardzo wyczerpał się już letni optymizm. Boże, jakie to okrutne… Przypominam sobie pierwszy tydzień lipca, który spędziłem daleko od domu na wakacjach. Odcięcie od Internetu, cisza, spokój i dużo czasu na relaks połączony z myśleniem o rzeczach przyjemnych.
A miałem o czym myśleć! Nawet ja sam nie zliczę, ile wariantów podstawowej jedenastki i kształtu kadry na nowy sezon ułożyłem w swojej głowie. Po tygodniu spędzonym w taki sposób mógłbym wymienić tę niespełna trzydziestkę piłkarzy Milanu wraz z ich numerami na koszulkach i dokładnymi pozycjami w przeciągu minuty. Jak mnie to pasjonowało!
Pokrywało się to wszystko mniej-więcej z czasem transferów Hakana Calhanoglu i Andrei Contiego. Wcześniej oczywiście przyklepano choćby Mateo Musacchio, Ricardo Rodrigueza czy Andre Silvę. O, z Portugalczykiem też była dobra historia… Raczej czuwałem, żeby od razu informować na stronie w przypadku ewentualnych ruchów transferowych, no ale w końcu przyszedł niedzielny wieczór. I to taki już po godzinie 20:00. O tej porze się nie pracuje, prawda?
Tyle co umówiłem się ze znajomymi na mieście i zanim cokolwiek zamówiłem przy barze, odświeżyłem MilanNews w telefonie. Czytam – Silva w Mediolanie, wszystko dopięte, jutro testy medyczne. „Uaaaa!” – pomyślałem, „No faktycznie. Mają rozmach”. I zatraciłem się w kolejnych marzeniach.
Bonucci? Jakiś niepozorny lipcowy dzień roboczy. Czwartek zdaje się. O poranku jakieś ploteczki, popołudniu wykpiwanie niedorzecznych spekulacji i chyba zerowa wiara z jakiejkolwiek strony kibicowskiej – mediolańskiej czy turyńskiej. No i nie muszę mówić, że kolejne 30 godzin spędziłem z nosem w laptopie z czterogodzinną przerwą na sen, kiedy miałem pewność, że bohaterzy tej sytuacji już śpią, a zanim wstaną, to już będę dyżurował. Bóg jeden mi świadkiem, jak ja wtedy marzyłem.
Odzywali się znajomi. Przyjaciele, koledzy, wiele osób. „Ale ten twój Milan to się teraz budzi!”, „No, no, szacuneczek, wracacie do żywych!”, „W końcu będziesz miał co oglądać. Scudetto w tym roku?”. Hamowałem. Nie wierzyłem w żadne mistrzostwa, a mimo wszystko starałem się też zachować pełną pokorę. Marzyłem o tym pieprzonym 4. miejscu. Oddychałem każdą chwilą. Oddychałem każdym momentem, który wskazywał na to, że w końcu porzucimy tę studnię bez dna i ujrzymy słońce.
Jaki ja chodziłem szczęśliwy! Ile razy w głowie tłukłem te same nazwiska, ile wizualizacji wszystkich możliwych boiskowych scenariuszy zaliczyłem w swoim myślach… Miliardy. Ale – przyznaję – ten obecny przerósł nawet moje najdziwniejsze wizje.
Jesteśmy pięć miesięcy później. Około 150 dni. W poniedziałek późnym wieczorem wróciłem z Werony, do której wybrałem się na mecz z Hellasem. Od ostatniego gwizdka minęło ponad 48 godzin. Ludzie – nie wiem, co się ze mną dzieje. Nie wiem, co mam powiedzieć. Czuję się tak bezradny w temacie swojej pasji jak chyba nigdy wcześniej.
Już nie mam siły szukać logicznych usprawiedliwień. Jestem tym zmęczony. Przygotowanie fizyczne? Jasne. Taktyka? Pewnie tak. Zestawienia personalne? Wiadomo. To, tamto, siamto? Tak… Ale pierwszy raz od rozpoczęcia Wielkiego Kryzysu (to już chyba nazwa własna datowana na dzień pożegnania senatorów w 2012?) czuję się wyczerpany. Zniszczony, wypluty, przeżuty, wymiętolony. Bez sił.
Nie szło rok, nie szło dwa lata, trzy, cztery? Już za chwileczkę, już za momencik. Widzicie, jakich mamy średnich piłkarzy, nie ma pieniędzy, trzeba uszanować ciężką chwilę i wypatrywać światełka. Latem ziściło się wszystko to, o czym marzyliśmy przez te ciemne lata. Mieliśmy mnóstwo pieniędzy, kupiliśmy mnóstwo piłkarzy.
Bonucci? Transferu tego człowieka chciałby każdy klub świata. Biglia? Serce i płuca dobrze naoliwionej maszyny. Silva? Namaszczony przez Ronaldo cudowny chłopiec. Calhanoglu? Ach, te rzuty wolne. Rodriguez? Szwajcarski bolid na lewym skrzydle podebrany Interowi. Conti? Jedna z flagowych postaci nowego pokolenia Włochów. Kessie? Czołg-maszyna nie do zajechania. I tak dalej, i tak dalej.
To wszystko kosztowało olbrzymie pieniądze, ale tak po prawdzie, już bardzo przyziemnie – co nas to obchodziło? My chcieliśmy w końcu się uśmiechnąć po latach w totalnej rozpaczy. My chcieliśmy w końcu cieszyć się oglądając tę naszą drużynę, co czyniliśmy niedziela w niedzielę, kiedy ona osiągała zaszczytne 10. miejsce w Serie A. My chcieliśmy w końcu sobie przypomnieć, jak to jest czekać na mecz z ekscytacją i uśmiechem, a nie trwogą i strachem.
Jest 19 grudnia 2017 roku. Rok temu Milan szykował się w podróż do Kataru, skąd przywiózł Superpuchar Włoch. Rok temu każdy Milanista spędził święta z radością i dumą wypisaną w sercu. A dzisiaj… Dzisiaj mamy odwołane Boże Narodzenie. Drużyna nie ma kolacji wigilijnej, a jest skoszarowana. Każdy z nas, bracia i siostry Milaniści, w niedzielę usłyszy od swojej rodziny i znajomych mnóstwo pięknych życzeń. Wesołych Świąt, radosnego czasu Bożego Narodzenia i takie tam… W zależności od potęgi swojej pasji, każdy z nas wykpi w duszy te słowa mniej lub bardziej. Bo jeśli istnieje powiedzenie „zabrać komuś święta”, to my właśnie doświadczamy go w sposób najbardziej bezpośredni z możliwych.
Ktoś powie, że to tylko piłka i tylko Milan. Ale ja już nawet nie mam siły tego tłumaczyć. Niech każdy myśli co mu podpowiada serce. Kiedy się budzę, myślę o tym klubie, kiedy zasypiam – również. Kiedy czekam na wynik egzaminu, na czerwonym świetle, w kolejce w sklepie. Kiedy mam stresującą sytuację w jakiejkolwiek dziedzinie życia, kiedy znudzony patrzę w ścianę, kiedy jadę samochodem/pociągiem/autobusem/tramwajem/rowerem/hulajnogą/monocyklem/wszystkim. Ta pasja jest zakorzeniona tak głęboko, że w sposób oczywisty rzutuje na wszystko i wszystkich w otoczeniu jej posiadacza.
I co my mamy teraz komukolwiek powiedzieć? To zawsze emocje, kiedy drużyna jest powoływana na jakieś zgrupowania, kiedy ważą się czyjeś losy, podejmowane są decyzje… Ale ja czuję, że teraz formuła jest wyczerpana. Wciąż mi na tym cholernie zależy, ale jednocześnie wracam do początku tekstu. Stoję pod ścianą, a przede mną znudzone lwy i tygrysy. Nie zamierzają ze mną skończyć, a jednocześnie nie dadzą mi odejść. Pozostaje stać i patrzeć, żadnej logicznej decyzji nie da się podjąć.
Tu nie trenera trzeba. Wykręcić należy numer do egzorcysty. Dajcie znać jak już ustalicie, czy to wszystko jest winą przygotowania fizycznego, taktyki, podejścia piłkarzy, umiejętności trenera czy trawy w Milanello. Nie obchodzi mnie to. Mam głęboko gdzieś, czyja to jest wina, czemu tak się stało i co nakręciło tę spiralę.
Ja chcę tylko i wyłącznie odzyskać radość z życia i pasji. Przyjdzie jeszcze postać pod tą ścianą i popatrzyć się na tych drapieżników. Jesteśmy obdartym z szat pośmiewiskiem. Od tego zdania nie ma ucieczki. Przeżywamy kibicowską tragedię, przeogromną. Nie wiem, kto i kiedy wyprowadzi to wszystko na prostą, ale będzie legendą.
Czekajmy na tego herosa w pelerynie, może w końcu pojawi się na niebie. A czy on będzie w postaci trenera, piłkarza, ducha, ogrodnika z Milanello czy magazyniera z San Siro, to naprawdę mnie to nie obchodzi.
Milanie, daj mi żyć. Ja dłużej tak nie mogę. Błagam, bo się wykończę.
A żeby nie kończyć aż tak pesymistyczne (w końcu wesołych świąt!), to jeszcze jedno luźne spostrzeżenie. Przeanalizowałem na tych rzeczonych wakacjach milion możliwych składów, a pięć dni po powrocie do domu wyjechali mi z Bonuccim. I cała fachowa analiza basenowego eksperta jak krew w piach. To może teraz, kiedy jedynym dylematem jest wybór słowa pomiędzy katastrofą, klęską a tragedią, znowu jakiś obrocik o 180 stopni? Podobno niektórzy rzeczy niemożliwe robią od ręki, a na cuda każą chwilkę poczekać…
SS
A tak z innej beczki. Nasze gwiazdy są dalej zamknięci? Bo podobno Leo na Wigilii z ziomeczkami z Juve.